Jan P. Hudzik
O nauce, polityce i innych dylematach
nadwiślańskiego akademika
Prolog nieco zamerykanizowany
Nie mam zamiaru ośmieszać poszczególnych pomysłów reform nauki polskiej – zadanie to zbyt proste, a motywacja zbyt niska. W poniższych rozważaniach mimo to będę wprost i nie wprost do niektórych z nich nawiązywał. Mógłbym to czynić w innej konwencji, wchodzić w szczegóły, porównywać z analogicznymi rozwiązaniami w innych krajach itd. Nie walczę jednak o naprawę systemu – nie mam w sobie nic z reformatora, ani kontrreformatora. Moje intencje są znacznie bardziej osobiste, powiedziałbym nawet autoterapeutyczne: zależy mi na tym, by dojść do jakiegoś stanu równowagi psychicznej i moralnej, powtórzyć sobie, czym jest nauka, którą zawodowo się zajmuję i jakie mam wobec niej zobowiązania. Żaden Rejtan, ale też i żaden frustrat – akademik (chciałbym powiedzieć: intelektualista) zbuntowany przeciw instytucjom publicznym i mediom, które coraz bardziej agresywnie próbują przejąć inicjatywę w definiowaniu i ocenianiu tego, kim ma być i co ma myśleć i robić. Oczywiście nie znam rozwiązań wszystkich problemów, jakie stoją przed światem nauki dziś – rysuję ich mapę niepełną, piszę legendę objaśniającą kilka naniesionych na niej znaków.
W trwającym nieprzerwanie od trzech dekad festiwalu reformowania nauki w naszym kraju, wszystkie kolejne regulacje prawne zmierzają niestrudzenie do podwyższenia jej jakości, z nadzieją na dorównanie do poziomu światowego, co, krótko mówiąc, oznacza po prostu amerykańskiego. Po każdej kolejnej fazie „reform” – okrzykniętej przez właściwego ministra i jego nadworną świtę jako absolutny sukces – okazuje się, co obwieszcza natychmiast następna ekipa rządowa, że jesteśmy, o zgrozo, w tym samym punkcie wyjścia. Ten cykl przerabiamy nieustannie – obecnie – wiosna 2021 roku – trwają u nas intensywne prace nad reformą tzw. Konstytucji dla Nauki, czyli prawa o szkolnictwie wyższym i nauce, które nadgryzł już nieco ząb czasu, ponieważ weszło ono w życie w 2018 roku, pod hasłem – jakżeby inaczej – „Doskonalimy Polską Naukę” [https://konstytucjadlanauki.gov.pl/ ] Można odnieść wrażenie, że w tym chocholim tańcu uczonych reformatorów o nic innego nie chodzi, jak tylko o zmiany, których efektem ma być zachowanie status quo – istniejących relacji władzy – oraz zaspokojenie partykularnych interesów dominujących tradycyjnie środowisk. Jedną z ilustracji takiego właśnie nastawienia może być centralny organ administracji rządowej „wyższego stopnia nad organami podmiotów habilitujących” – dziś zwany Radą Doskonałości Naukowej – który ma stać na straży autonomii uniwersytetów, działając – nieodparcie chciałoby się powiedzieć: w imię centralizmu demokratycznego – „na rzecz zapewnienia rozwoju kadry naukowej zgodnie z najwyższymi standardami jakości działalności naukowej”. Logicznie wnioskując, od tego zadania Rada/Komisja zwalnia więc same uniwersytety. Po raz kolejny protekcjonalnie przy tym przypomina, że – uwaga! – „Recenzje powinny być rzetelne, skrupulatne, dokładne i obiektywne, a oceny uzasadnione. […] Nieuzasadnione recenzje pozytywne są równie naganne jak nieuzasadnione recenzje negatywne.”
Wstrzymam się od sarkazmu. Konstruktywnie zamiast tego sugeruję prawodawcom, żeby, powołując tego rodzaju instytucje, zastanowili się nad sensem autonomii uniwersytetu (ze świadomością, że tysiące tekstów na ten temat już napisano) w sytuacji, gdy o habilitacji i tzw. belwederskiej profesurze decydują ciała zewnętrzne wobec niego. Zachęcałbym ich też do przyjrzenia się odpowiednim procedurom na uniwersytetach niemieckich, które wymyśliły habilitację w XVIII wieku. Absurdalność i niedorzeczność uporczywie proponowanych rozwiązań „reformatorskich”, fałszywość założeń, na których się one opierają, sprzeczność interesów – grup, korporacji i środowisk – które mają ze sobą godzić, rozbijają polską naukę doszczętnie i sprawiają, że wszelkie próby jej reformowania kończą się na deformowaniu – ostatecznie są kontrproduktywne. To mimo wszystko dla nas jednak nie tylko Armagedon. W całej tej historii jest bowiem także coś pocieszającego – przynajmniej dla humanistów (o nich mogę wypowiadać się bardziej kompetentnie), którzy jednego mogą być pewni, tego mianowicie, że to, co prawdziwie doskonałe, mają/mamy już za sobą. Że bez udziału wysokopunktowanych czasopism i innych rządowych narzędzi umiędzynarodowienia nauki, na światowe salony wyniosły nas rodzime produkcje Szkoły Lwowsko-Warszawskiej, Warszawskiej Szkoły Historii Idei czy fenomenologii.
Na koniec tego prologu muszę przywołać tylko jeden spośród wielu dobrze znanych argumentów podnoszących kwestię sprzeczności dialektycznie napędzających nasze reformatorskie szaleństwo. Chodzi o heroiczne próby pojednania ze sobą dwóch modeli zarządzania nauką: europejskiego, związanego z ideą zreformowanego (przez Humboldta) średniowiecznego uniwersytetu, opartego na jedności bezinteresownych, „czystych” badań oraz nauczania (relacja: mistrz – uczeń), z amerykańskim, powiązanym z uniwersytetem rozumianym jako przedsiębiorstwo prowadzące działalność gospodarczą, naukową i dydaktyczną (nastawienie na system grantowy i relację: zleceniodawca badań kontraktowych – wykonawca; przy czym, warto dodać, żadna ze stron nie posiada ani habilitacji, ani tytułu „prezydenckiego” profesora). Tam liczy się tylko rachunek ekonomiczny. Harvard, Yale, Stanford etc. to przedsiębiorstwa, które kupują wiedzę (ludzi i ich produkty intelektualne) na całym świecie i handlują nią, a do tego jeszcze prowadzą miliardowe inwestycje m.in. na runku paliw kopalnych w Afryce i Azji. Inaczej mówiąc, czerpią zyski z niszczenia środowiska w biednych krajach „Trzeciego Świata” (takim niepoprawnym językiem uniwersyteckie rady nadzorcze oczywiście nie posługują się); dopiero w tym roku Yale – pod presją opinii publicznej, w tym także protestów własnych studentów – wprowadza nowy zbiór zasad etycznego inwestowania, mających przyczynić się do stosowania praktyk „bardziej zrównoważonego rozwoju” (a to już cytat – mowa jak najbardziej poprawna); poza tym w świecie darowizn – funduszy od bogatych donatorów – Yale porównuje się do Goldmana Sachsa.
Co w takim razie może łączyć nasze uniwersytety z amerykańskimi – w zakresie organizacji, finansowania czy wreszcie samego produktu finalnego, czyli wiedzy – co pozwalałoby oceniać je według tych samych kryteriów? Na tak postawione pytanie znają u nas odpowiedź chyba tylko dziennikarze, publikujący pasjonujące światowe rankingi uniwersytetów oraz politycy i ich uczeni doradcy, gorliwi czytelnicy tychże list, mistrzowie patchworku, biegli plagiatorzy dowolnie wybranych obcych rozwiązań, których zastosowanie w nadwiślańskich realiach niechybnie uniesie nas na szanghajskie i wszelkie inne szczyty.
Nauka i to, co najważniejsze poza nią
„Nauka” to dziś dla nas tyle, co nauki ścisłe i stosowane, empiryczne, których najbardziej oczywiste i wymierne sukcesy są podstawą naszej codziennej egzystencji – sztuczna inteligencja i maszyny, którymi ona zarządza – aparatura laboratoryjna, tomografia komputerowa i spektroskopia rezonansu magnetycznego itd. – ale także maszyny produkujące inne maszyny – samochody, samoloty, samonaprowadzające się rakiety, komputery itd. Wiedza, którą wykorzystują wszystkie te urządzenia opiera się na prawach fizyki, chemii, biologii… Rzecz w tym jednak, że sam proces odkrywania tych praw oraz wdrażania do praktyki wykorzystujących je technologii rządzi się wieloma czynnikami pozanaukowymi – nie idzie tu tylko o pieniądze na badania, lecz także o całe otoczenie – instytucje, tradycje, interesy, potrzeby społeczne – i ludzie, których metody badań i zwyczaje nauczania i organizacji pracy są naznaczone ich osobowościami. Są to wszystko czynniki niewymierne i endemiczne, nie da się ich ani implementować w innym miejscu i czasie, ani właściwie wyartykułować w siatce precyzyjnych pojęć i następnie opublikować w postaci artykułu w Nature z myślą o otrzymaniu od pracodawcy miliona dolarów na dalsze badania…
Jeśli wobec tego ktoś wyobraża sobie, że kryteria oceny jakości (doskonałości!) badań powiąże – tak jak czynią to wspomniani w prologu nasi prawodawcy – z publikacją ich wyników w jakimkolwiek – czytaj znów: głównie amerykańskim – czasopiśmie lub wydawnictwie, to nie ma pojęcia o nauce i nic nie rozumie ani z jej historii, ani z jej teorii. Wiedza naukowa nie powstaje w abstrakcyjnej chmurze cyfrowych czasopism opiniowanych przez anonimowych, rozsianych po świecie, recenzentów. Nie istnieje poza konkretnymi społecznościami – grupami uczonych, których łączą wspólne wartości, lektury, przekonania, standardy badań, to wszystko, co Thomas Kuhn nazwał kiedyś „paradygmatem”, a inni – „wspólnotą interpretacyjną”. Taką chociażby, jaką (znów przykład humanistyczny) tworzyli u nas takie postaci jak Ingarden czy Janion – nie przypadkiem żadna też z książek tych autorów nie znajduje się w ofercie wydawnictw zagranicznych najwyżej punktowanych przez naszych utalentowanych bibliometrów. To samo dotyczy zresztą zdecydowanej większości gigantów naszej humanistyki. Nie spełniają oni widać wysokich kryteriów merytorycznych tamtejszego systemu peer review. Na usprawiedliwienie negatywnych opinii obcych recenzentów – niekoniecznie na poprawienie ich samopoczucia – trzeba powiedzieć, że oni sami (recenzenci) nie dysponują żadną unikalną wiedzą, przeciwnie, podzielają tylko los wszystkich innych uczonych, z których nikt nie ma unikalnego dojścia do jakiejś zewnętrznej, „obiektywnej” rzeczywistości, która by wychodziła poza język, zasięg percypowania świata swojego środowiska. Kuhn pisze: „w nauce nie da się w sposób kategoryczny odgraniczyć faktów i teorii, odkrywania i wymyślania.” Skoro tak, to nie da się też patrzeć na rozwój nauki jak na tryumfalny pochód jakiejś jednej uniwersalnej racjonalności, za którą wszyscy – w różnych dziedzinach aktywności – powinni postępować. Postęp naukowy nie bierze się też dlatego z faktu kumulowania wyników badań i coraz lepszego wykorzystywania kolejnych odkryć – wolnych od interpretacji (nastawień, przekonań) danych badawczych. Te dane domagają się bowiem dopiero czegoś unikalnego – śmiałych, niestandardowych i ryzykownych idei, krytycznych podważeń zastanych w dyscyplinie sposobów myślenia. „Postęp” w nauce – dzisiaj w urzędniczej nowomowie częściej mówi się o „doskonałości” i „innowacyjności” – to złożony efekt powielania i podważania zarazem zastanej wiedzy. Przez niestrudzone rewidowanie dotychczasowych ustaleń co do danego stanu rzeczy powiększa się naukowy obiektywizm – możliwości zdobywania i stosowania wiedzy.
Ale ocena dokonań w tym procesie to problem tyleż naukowy, co i polityczny, przynajmniej z tego prostego powodu, że jego rozwiązania są kluczowe dla polityki naukowej państwa. A ta ostatnia może być dowolna – godzi różne interesy grupowe i podlega rozmaitym pozanaukowym wpływom. Z tego punktu widzenia nie powinny więc dziwić także i takie kuriozalne decyzje, jak ta, o której była tu mowa wcześniej, łącząca ocenę jakości – i w ogóle naukowości – badań z miejscem publikacji ich wyników. Politycznie – w języku propagandy – pomysły te prezentują się wręcz wspaniale, merytorycznie – są absurdalne. Nie spotkamy ich w żadnej znanej teorii nauki. Z teorii dowiemy się natomiast, że nauka jest pojęciem wieloznacznym, co oznacza, że istnieje też wiele różnych kryteriów naukowości, do grona których nie należą prawda i fałsz (to tylko wartości logiczne poszczególnych twierdzeń). Dopuszczalne jest dlatego uprawomocnienie rezultatów badań ze względu ich wartości utylitarne (mniej lub bardzie użyteczne), epistemologiczne (obiektywne, adekwatne, intuicyjne, trafne), ekonomiczne (opłacalne, lepsze od konkurencyjnych), socjotechniczne (pożądane, skuteczne, przekonywające), a nawet estetyczne (przejrzyste, mocne lub eleganckie, tak jak np. szczepionka antycovidowa, która – jak powiada epidemiolog – ma „elegancko, ładnie wpisywać się w rytm mechanizmu odpornościowego”). Zazwyczaj kryteria te nie występują osobno, raczej w różnych kombinacjach i proporcjach, w zależności od przyjętej hierarchii celów i potrzeb zrodzonych przez różne warunki kulturowe określonych społeczności. To one dostarczają języków i fabuł, które pozwalają formułować problemy i stawiać hipotezy badawcze, odkrywać i wymyślać. Abstrakcyjne punkty z list rankingowych czasopism i wydawnictw naszego ministerstwa nauki ignorują wszystkie te konteksty – języki i światy – przez co pozbawiają naukę wiarygodności, uniwersytety zaś skazują na pogoń za grantami i zajmowanie się nieprzydatnymi badaniami. Ich wyniki mają – wedle ustawowych regulacji – być rejestrowane najlepiej w zagranicznych artykułach, które skądinąd prawie w ogóle nie funkcjonują w środowisku ich autora/autorki. Ale trudno też wskazać, gdzie, w którym innym środowisku na świecie one funkcjonują – mają znaczenie, „wpływają na” tamtejszy stan wiedzy, są obiektem dyskusji, wchodzą do kanonu lektur dydaktycznych.
Szczepionki i nauka niekompletna
Wychowani w kulcie scjentyzmu powątpiewamy co prawda w wiarygodność filozofii, ale za to uparcie nadal wierzymy, że to właśnie nauka ma bezpośredni dostęp do (praw) natury, i może rozwijać się zawsze i wszędzie tak samo, w sposób jednostajny i kumulatywny. Jesteśmy przekonani, że jest ona jedyną formą obiektywnego poznania świata – wolnego od ludzkich, podmiotowych uwarunkowań, ideowych nastawień. To mityczne przekonanie nasila się dodatkowo jeszcze w dobie Internetu, który umożliwia dostęp w oka mgnieniu do wygenerowanych w dowolnym miejscu i czasie danych badawczych. Cóż zatem mogłoby stać na przeszkodzie, myślimy sobie, żeby – powiedzmy – prace nad szczepionką przeciw pandemicznemu wirusowi przebiegały w ścisłej współpracy wszystkich laboratoriów świata? Tym bardziej, że prowadzone w nich badania finansowane są w znacznym stopniu z funduszy publicznych, zgromadzonych np. w budżecie UE. Rządy ścigają się z czasem – ludzie umierają, a gospodarka z dnia na dzień popada w ruinę. Nie wzrusza to jednak wielkich koncernów farmaceutycznych – prowadzą one badania na własną rękę po to, by z wyprodukowanej przez siebie wiedzy czerpać ogromne zyski. A do tego jeszcze brutalnie ze sobą walczą, podważają skuteczność produktów konkurencji, i korumpują współpracujących z nimi lekarzy. Business as usual.
Historia nieraz pokazała, że nauka nie rozwija się w zgodzie z moralnością. Co więcej, czasem – jak powiedziałem – podważa sama siebie i odchodzi od własnych dyscyplinarnych założeń. Trzeba myśleć krytycznie, żeby stworzyć coś nowego – takiego jak szczepionka przeciw koronawirusowi, która wykorzystuje technologię mRNA, produkowaną bez pracy z samym wirusem (wyjaśnienie szczegółów w tekstach fachowych). Dzięki krytycznemu myśleniu – a nie tylko z chęci zysku – odkrywa się dziś więc różne preparaty biologiczne, które mają chronić nas przed zakażeniem. Pozostaje nam jedynie zgodzić się z tym, że pełniej wiedzy o skuteczności i niepożądanych działaniach każdego z nich najpewniej nigdy nie osiągniemy – mikrobiolodzy i wirusolodzy bez przerwy powtarzają, że „wszystkiego jeszcze nie wiemy”.
Świadomość, że jeszcze nie „wszystko” poznaliśmy – o działaniu lub strukturze danego zjawiska – to syndrom nauki permanentnie niekompletnej, nieustannie ożywianej pragnieniem dotarcia do granic, które nieustannie się oddalają, wszystkie kolejne jej ustalenia istnieją tylko po to, żeby być przezwyciężone. Tak jest zarówno w przyrodoznawstwie, jak i w naukach społecznych. W tych ostatnich niedokończoność badań zdaje się jeszcze bardziej spektakularna, ponieważ poznanie zjawisk społecznych – ich ujmowanie w siatce abstrakcyjnych pojęć – nie jest tym samym, co ich rozumienie.Integralnym składnikiem tych zjawisk są idee i wartości. Nie ma takich znaczeń – reprezentacji, porządków symbolicznych – które dorównywałyby temu, co jest oznaczane. To, co jest oznaczane – przeżywane przez nas rzeczy i zdarzenia – domaga się licznych, różnorodnych reprezentacji kulturowych – medialnych, naukowych, artystycznych, religijnych i innych. Płonne są dlatego nadzieje na ich – tych rzeczy i zdarzeń – całkowite wyjaśnienie – dojście do miejsca, które nie byłoby już badawczym punktem wyjścia. Nauki ścigają się w walce o ich znaczenie, a tym samym o powoływanie do istnienia pewnej rzeczywistości, czyli czegoś co staje się substancjalne, ważne i obowiązujące w świadomości ludzi posługujących się określonymi pojęciami (znaczeniami znaków). Spory na ich temat angażują czynniki kulturowe i osobowościowe: intelekt i emocje, wiedzę i przekonania rozmaicie uwikłane w języki nauki, religii lub mitologii. Ostateczne zwycięstwo jedynie słusznych i prawdziwych wyjaśnień, odsłaniających naukowe prawa np. w kwestiach związanych z aborcją – z tego punktu widzenia jest nierealne. Zainteresowane strony zasadniczo (mowa o formule wyjaśniającej ten stan rzeczy) nie są więc w stanie racjonalnie na ich temat dyskutować, co oznacza, że problemy te są też zasadniczo nierozstrzygalne. Dokładniej mówiąc – nierozstrzygalne na drodze rozumowego poznania – tu racjonalność musiałaby odnosić się do rozumowania opartego na sile argumentów formułowanych w oparciu o reguły, wstępnie wspólnie przyjęte przez wszystkie strony sporu. A to już jest tylko pewna idealizacja i iluzja. Nie ma co liczyć na szczęśliwy finał badań społecznych, tak samo jak i na zakończenie sporów światopoglądowych. Ich rezultaty – patrz wyżej – nie mogą być ani prawdziwe ani fałszywe. Nie ma co liczyć na ostateczne zwycięstwo jakichś najwyżej punktowanych – i dlatego jakoby prawdziwych – wyjaśnień w kwestiach związanych z aborcją, in vitro, demokracją czy Holokaustem.
Diogenes i naturalne prawa kobiet
W wystawianiu się na ryzyko krytyki i odrzucenia (Karl Rajmund Popper) przejawia się polityczność nauki – udział w grze naukowej jest już więc sam w sobie gestem politycznym. Pozostaje wobec tego tylko bliżej przyjrzeć się temu, na czym właściwie polega krytyczne myślenie w nauce, szczególnie społecznej, która jest świadoma własnego udziału w tworzeniu swojego przedmiotu badań.
Intuicja podpowiada, że myśleć krytycznie to tyle, co być podejrzliwym i nie wierzyć temu, że świat naprawdę jest taki, jakim się nam przedstawia. Pierwotna forma takiego myślenia sprowadza się więc do przekonania, że wszystkie media, za pomocą których porozumiewamy się – mowa, pismo, gesty, obrazy – okłamują nas i manipulują nami. Za medialną powierzchnią musi ukrywać się tajemnicza głębia, prawdziwy przekaz, niedostępny nam i groźny dla nas – mogą być to ogólne i niezmienne idee tak samo jak i uniwersalne prawa biologiczne, ekonomiczne czy dziejowe. Rozsiewanie takich podejrzeń jest jednak procederem ryzykownym, mającym zwykle silne konotacje polityczne, o czym mieli okazję przekonać się już ojcowie założyciele nauki zachodniej. Przypomnimy sobie Diogenesa z Synopy, który szydził z Platońskiej nauki, upierając się, że widzi stół i kielich, nie zaś żadną „stołowość” czy „kielichowość”. Poza tym bezczelnie pokazywał, że nauce tej nie chodzi o prawdę, lecz o coś zgoła innego – o prestiż i bogactwo, a co za tym idzie utrwalanie i stabilizowanie zastanej struktury społecznej i relacji władzy. To właśnie te motywacje i interesy mają stanowić ostatecznie źródła naukowej wiedzy o świecie, a nie jakaś mistyczna, elitarna dyspozycja do kontemplacji prawdy lub – w nowoczesnej wersji – obiektywnego poznania. Taka metakrytyka – krytyka krytyki – była w historii praktykowana od zawsze, chociaż z reguły marginalizowana przez główny nurtu kulturowy, napędzany metafizyczną wizją wszechświata jako poznawalnej jedności.
Postać Diogenesa naprowadza nas nie tyle – i nie tylko – na prefiguracje krytyki ideologii, ile na historyczny trop odkrywania konstruktywistycznych mocy samego języka – jego twórczych potencji, skłonności do snucia fikcji i wyrażania kontrfaktycznych znaczeń. Diogenes, podobnie jak – powiedzmy – Adorno, każdy na swój sposób, poddają w wątpliwość same definicje – kulturowe artykulacje – tego, co rzeczywiste i prawdziwe. Dzisiaj powiedzielibyśmy wobec tego, że nie ma, by tak rzec, niewinnych sprawczo wypowiedzi – tylko normalnego powiedzenia czegoś – że wszelkie nasze komunikowanie jest czymś więcej, mianowicie jest pewną czynnością, działaniem, a więc interwencją w rzeczywistość, zaprowadzaniem w niej jakiegoś ładu, który wyklucza inne alternatywne możliwości. Zobaczmy – trochę z genealogicznej perspektywy – jaką siłę sprawczą miały/mają nadal niewinne jakoby wypowiedzi o prawach kobiet. Ten sam mechanizm zadziała – o czym jeszcze za chwilę – przy okazji współczesnych polityk tożsamości. Obydwa tematy intensywnie przerabia dzisiejsza sfera publiczna i polityczna.
Prawa kobiet, odczytane jako „naturalne” w kontekście społeczeństwa nowoczesnego, nie są tymi samymi prawami „naturalnymi”, które uznajemy my – ponowocześni (tak siebie nazwijmy). Nasi nowocześni przodkowie dziedziczą i stabilizują relacje patriarchalne utrwalone w czasach oświecenia, formacji intelektualnej, która do swojego tożsamościowego dyskursu wprowadza motyw powrotu do natury. Mityczny stan naturalny stał się założycielskim aktem nowoczesności – w najrozmaitszych wersjach pojawia się on w doktrynach politycznych – zarówno liberalnych (państwo jako kontrakt społeczny), jak i socjalistycznych (głoszących raj na ziemi – komunizm) – i koncepcjach filozoficznych. Bardziej niż intelekt i jego ogólne pojęcia do owej natury mają rzekomo mieć dostęp emocje podniesione do rangi rozumu (a dokładnie: dyskursu/języka o rozumie) – poczynając od strachu przed nagłą śmiercią (Hobbes), poprzez miłość własną (Rousseau), resentyment (Nietzsche), a kończąc, powiedzmy, na popędzie seksualnym (Freud). Rousseau mógł dlatego w swoim Emilu (1762) snuć między innymi takie oto dywagacje: „Wzajemne obowiązki obu płci nie są i nie mogą być jednakowo surowe. Kobiety nie mają słuszności uskarżając się na niesprawiedliwość wyrządzaną im rzekomo przez mężczyzn. Nierówność obowiązków nie jest przecież ludzką instytucją, a tym bardziej skutkiem jakiegokolwiek przesądu, owszem, ta nierówność zgadza się z rozumem.” Wielka Rewolucja Francuska podtrzymała tylko ten punkt widzenia – nie była apokaliptycznym rozwiązaniem wszystkich ludzkich problemów. W kwestii praw kobiet zrobiła wielki krok w tył. Kodeks Napoleona z 1804 roku zamknął je w tradycyjnych rolach córek, żon i matek (były własnością najpierw ojca, potem męża – mężatki np. nie mogły posiadać osobnego dokumentu tożsamości, ani – do 1965 roku – otworzyć własnego konta bankowego), prawa wyborcze otrzymały w 1944 roku. Ich sytuację zmieniły dopiero regulacje prawne w latach 60. i 70. XX wieku. Tak więc, gdy Simone de Beauvoir pisała Drugą płeć w 1949 roku, to odnosiła się w niej właściwie do realiów dziewiętnastowiecznych. Odczytane przez nią prawa kobiet nie są tymi samymi prawami „naturalnymi”, które mają na uwadze feministki ponowoczesne, posługujące się m.in. językiem tzw. teorii francuskiej, czyli filozofii poststrukturalistycznej, jak Amerykanie zwykli nazywać myśl głównie takich autorów jak Foucaut, Derrida czy Deleuze. W oparciu o nią Judith Butler pisze Uwikłanych w płeć (2008), przyjmując określone rozumienie natury (danych biologicznych), które uzasadnia istnienie wielości płci.
Jak widać z powyższego, nie ma żadnych ponadhistorycznych „naturalnych” praw kobiet. Tego rodzaju konstatacja dla teorii (badań społecznych w ogóle) oznacza odrzucenie jednego z najstarszych błędów klasycznej teorii poznania (tradycja metafizyczna), tego mianowicie, że mamy dostęp do czystego pozbawionego znaku sensu. Nie ma poznania wolnego od oddziaływania zastosowanych mediów – języka naturalnego tak samo jak i sztucznego (fizyki, biologii…). Oznacza to również i tyle, że nie ma ucieczki od ideologii, że nauka zawsze powstaje w określonych okolicznościach historycznych, które ma skłonność przedstawiać – pojęciowo i retorycznie – jako coś naturalnego i powszechnego, co jest wyrazem oczywistej prawdy. Diogenes dostrzegł, że coś tu „nie gra”, że oczywistość i naturalność to produkt ludzkich projektów, które z jakichś powodów chcą pozostać w ukryciu. Naturalność myślicieli oświeceniowych doczekała się swego demontażu z pewnym opóźnieniem – nad demaskacją jej sztuczności usilnie pracowali, każdy na swój sposób, Marks i Nietzsche oraz ich liczni dwudziesto- i dwudziestopierwszowieczni spadkobiercy. Nie może dziwić jednak fakt, że każdy z nich cieszył się przy tym ze swojego własnego unikalnego dostępu do samej natury rzeczy…
Teoria i manichejski dualizm
Zjawisko społeczne staje się przedmiotem znaczenia w wyniku zmagań, ścierania się ze sobą, różnych porządków dyskursywnych. Stąd też jego wieloznaczność i paradoksalność. Teoria idzie w poprzek – ma widzieć jedność różnicy/poszczególności i tożsamości/uniwersalności, śledzić spektakl (gr. theoria) ich wzajemnego przenikania się. Na tym polega robota – naukowego – ustalania znaczenia paradoksalnej/aporetycznej rzeczywistości społecznej. Najogólniej rzecz biorąc problem polega na tym, że individuum est ineffabile – że wszelka racjonalność dyskursywna usiłująca (roszczenie) wysłowić i legitymizować jego (indywiduum) właściwości i zachowania nie może zbliżyć się do niego. Tym trudniej jej tego dokonać w warunkach świata aksjologicznie rozchwianego, w którym każde z nas ucieka przed nicością i nijakością istnienia tam, gdzie może poczuć jego pełnię i być już tylko sobą, nie odczuwać ani żadnej potrzeby usprawiedliwiania tego, kim i jakim jest, ani presji upodobnienia się do innych. Funkcję takiego refugium spełniają dziś tzw. polityki tożsamości, skoncentrowane na radykalizacji (podnoszeniu do poziomu uniwersalności) wszelkich różnic – etnicznych, płciowych czy genderowych. Raz zdobyta tożsamość daje uciekinierom poczucie własnej naturalnej unikalności, a co za tym idzie również i woli walki z wszystkim, co może jej zagrażać lub wzywać do udziału w jakimś losie wspólnym, dzielonym z innymi. Takie są źródła współczesnych wojen kulturowych.
Ich bojownicy walczą w obronie dwóch przeciwstawnych zestawów wartości – materialistycznych i postmaterialistycznych, których komponentem (jednym z najważniejszych dzisiaj) są dwie przeciwstawne wizje płci – i każda z nich jest „naturalna”. Ksenofobia, homofobia, faszyzm i zło we wszystkich jego postaciach przeciwstawiane są otwartości, postępowi, różnorodności, pluralizmowi, demokracji i dobru we wszystkich jego postaciach. Hipertrofia moralności – jako kompensacja hipertrofii przymusu usprawiedliwienia przez jednostkę własnych myśli i czynów – dzisiejszej liberalnej lewicy vs. populizm prawicowy – (szczególnie) jako kompensacja eschatologicznej utraty świata (dziedzictwo romantycznego mesjanizmu – ideologii narodu wybranego i uciśnionego, obecnie przez bezbożny Zachód). Zasadą współczesnego bytu jest walka dobra ze złem – kolejna historyczna wersja manichejskiej gnozy.
Czy i jak można uniknąć tej pułapki? Jak być krytycznym, wyjaśniać świat i jednocześnie ingerować w niego tak, żeby ani nie potęgować chaosu, ani też nie oferować mu/narzucać na niego rozwiązań, które rościłyby sobie prawo do całkowitej prawdy i popadły tym samym na powrót w szpony manichejskiego dualizmu?
Krytyka i hipokryzja
Istnieje przekonanie, że właściwie każda teoria społeczna jest „krytyczna” już chociażby dlatego, że jej twierdzenia nie pokrywają się z doświadczeniem, co pozwala jej służyć za model lub wskazówkę dla niego – zmieniać/naprawiać sytuację konkretnych podmiotów społecznych. Nauka w założeniu musiałaby mieć wgląd w prawdziwszą prawdę o tych podmiotach. Czy jednak zawsze chodzi jej wtedy o ich emancypację? O eliminowanie ludzkiego cierpienia przez wyjaśnianie, które ma służyć zrozumieniu tego, jak działa świat, jak krępują ludzi zastygłe, prawem lub tradycją usankcjonowane, relacje władzy i podległości?
Chyba nie, wydaje się, że częściej – wiemy już, że przynajmniej od czasów Platona – teorii zależy na legitymizowaniu status quo i traktowaniu go jako (jedynie) właściwego przedmiotu swojego przedstawiania świata. Legitymizacja ta następuje już na etapie przyjęcia określonych kryteriów naukowości uznanych za jedynie metodologicznie poprawne. Przypuśćmy, że są to metody scjentystyczne, zastosowane do zbadania faktów w odniesieniu do zjawisk humanistycznych i pozahumanistycznych, dziś promowane u nas przez państwowe instytucje finansujące naukę, takie jak np. Narodowe Centrum Nauki. Instytucje te konsekwentnie i bezkrytycznie – o czym już wspominałem – również i w tym względzie wzorują się na nauce amerykańskiej, czyniąc przez to niepowetowaną krzywdę humanistyce. Ale nie to mnie teraz interesuje. Próbuję nadal tylko zrozumieć, na czym polega krytyczne myślenie w nauce. Proponuję więc tym razem przeprowadzić pewien eksperyment mentalny (może cudem przekonam do tego wysiłku także naszych rodzimych naukowych prawodawców): ciekawe, co by było, gdyby jakiś współczesny Diogenes spojrzał na sukcesy amerykańskich nauk społecznych, mierzone według przyjmowanego przez nie kryterium „doskonałości”, na które składają się m.in. innowacyjność i wpływ na otoczenie społeczno-gospodarcze? Otóż wydaje się, że tak samo jak z owym oskubanym kogutem niechybnie poszedłby on w performans i pokazałby na interaktywnych tablicach w salach wykładowych tamtejszych uniwersytetów kilka zrzutów ekranowych. Najpewniej byłyby wśród nich najnowsze obrazy walki z pandemią, którą USA prowadziły w 2020 roku, jako najbardziej dotknięty epidemią kraj na świecie (telewizyjne obrazy bezdomnych ułożonych na parkingach z wymalowanymi kwadratami, aby mogli spać w bezpiecznej od siebie odległości). Na kolejnych screenshotach pojawiłyby się, jak mniemam, obrazy krwawych walk ulicznych i konfliktów na tle rasowym (z portfolio ruchu Black Lives Matter) oraz sceny rodzajowe ilustrujące poziom życia tzw. zwyczajnych ludzi – ich warunki mieszkaniowe, świadczenia zdrowotne i emerytalne – w nomadlandzie (pojęcie Jessici Bruder). Wyobrażam sobie wreszcie, że po takim wykładzie niektórzy słuchacze byliby skłonni zgodzić się z tymi, którzy zwykli nazywać (przyznam: złośliwie i politycznie niepoprawnie) Stany Zjednoczone najbogatszym krajem Trzeciego Świata.
Wszystkie te okoliczności zadziwiająco nie odbijają się jednak negatywnie na kondycji finansowej najlepszych tamtejszych uniwersytetów – wspomnianych w prologu prywatnych przedsiębiorstw produkujących wiedzę (budżet Harvardu w 2020 to 50,2 miliarda dolarów, powiększył się w stosunku do poprzedniego roku o prawie jeden miliard) – ani nie podważają obiektywizmu uprawianych na nich nauk społecznych. Mówią za to jednak coś znacznie ważniejszego – to mianowicie, że wobec wyjaśniania – i naprawiania! – ludzkich spraw chybiony jest dominujący w tych naukach od lat 50. minionego wieku paradygmat scjentystyczny – badania ilościowe, kauzalne i strukturalno-funkcjonalne. I jeszcze coś więcej. Wspomniane okoliczności zamiast aksjologicznej neutralności, potwierdzają raczej pełne zaangażowanie polityczne domniemanych naukowców – ich aktywny udział w podtrzymywaniu i stabilizowaniu zastanych relacji władzy. Nie stoją oni przed manichejskim rozdarciem świata na dobry i zły – istnieje dla nich tylko jeden – dobry, i akceptują go. Zgadzają się z istniejącymi realiami społecznymi wtedy, gdy mobilizują ludzi do angażowania się w świat i politykę po to, by osiągali oni narzucane im przez państwo cele, niewiele mające wspólnego z ich własnymi przeżyciami i doświadczeniami. Tacy uczeni nadal jednak w opinii publicznej chcą uchodzić za „krytycznych” – epitet ten nadaje ich pracom rangę „naukowości” – podczas gdy faktycznie są oni już tylko hipokrytyczni. To współcześni eksperci, reprezentujący interesy instytucji, na rzecz których pracują. Czują się oni lojalni bardziej wobec polityki prawdy swoich pracodawców, niż wobec prawdy, która ma wyzwalać z opresji i wyciągać na światło dzienne przedmiot ich badań – poszczególnych ludzi, zjawiska i wydarzenia.
Intelektualista-wygnaniec
Drugie stanowisko w sprawie teorii krytycznej stoi w opozycji do pierwszego, omówionego powyżej, ponieważ przyjmuje, że jej zadanie polega na obnażaniu i demaskowaniu sztuczności instytucjonalnych porządków społecznych – ich umownej „naturalności” i „oczywistości”. Teoretyk-krytyk w tej roli wzbudza niepokój i poczucie winy u hipokrytów. Pracuje na rzecz umacniania ludzi w wolności wyboru, wyjaśniając im świat – biedę, bezrobocie, migracje czy mechanizmy manipulacji w mediach – po to, żeby go zrozumieli. Świadomy, że jego punkt widzenia pozbawiony jest uniwersalnej prawomocności, zmierza on do tego, żeby zapobiec ustabilizowaniu dyskursów i praktyk lokalnych, podporządkowaniu ich jakiemuś odgórnie, administracyjnie ustalonemu porządkowi. Figura rozdarta sprzecznościami – historycznie związana z lewicą, generacją lat 60., jest przekonana o tym, że „to, co osobiste, jest polityczne”. Broni dlatego wszelkich różnic grupowych w społeczeństwie politycznie egalitarnym. Wspiera mniejszości, np. genderowe i feministyczne – operując pojęciem polityki zbudowanym na osobowych tożsamościach, idiosynkratycznych doświadczeniach i historiach jednostek – i jednocześnie próbuje budować tożsamość obywatelską, angażować ludzi we wspólne dobro i racjonalną debatę polityczną. Stoi w intelektualnym rozkroku. Wybierając tak ryzykowny fach, teoretyk-krytyk, zakładnik manichejskiego dualizmu, skazuje się na los wygnańca.
Wygnaniec to figura intelektualisty, któremu od początku – od czasów głośnego „J'accuse” Emila Zoli – przypisuje się udział w walce politycznej. Osobnik „społecznie dryfujący”, który ma mieć dzięki temu uprzywilejowany wgląd w całość relacji społecznych, i w którego interesie ma być „podsycanie i organizowanie oburzenia, pielęgnowanie go, artykułowanie go i przewodzenie mu” (Schumpeter). Czuje się współtwórcą nowych porządków świata społecznego – bierze udział w jego projektowaniu i wspomaga procesy jego racjonalizacji. Retorycznie zaznacza obszary walki o tożsamość jednostek i grup, ich samoustanawianie się i nadawanie sobie znaczenia. W tym celu często posługuje się językiem łamiącym procedury cywilizowanej deliberacji. Chcąc inwestować swoją wiedzę, wrażliwość i wyobraźnię w zmienianie świata, sam wodzi siebie na pokuszenie. Stąpa po polu minowym rozciągającym się między prawdą/prawdomównością i fałszem/kłamstwem. Zwykle kojarzony jest z lewicą, ale przecież po prawej stronie także występują postaci o podobnych formalnie charakterystykach – pisarze, profesorowie, eksperci itd. Rozdarci wewnętrznie, szukają odpoczynku w idealnym dobrym świecie – i wsparcia ze strony jego wyobrażonych agentów. W naszych realiach jedni podsycają i organizują dziś oburzenie na łamach „Gazety Wyborczej”, w radiu Tok FM i w TVN – drudzy w „Do Rzeczy”, Polskim Radiu i w TVP. Po to, żeby zmienić świat na swój obraz i podobieństwo, jedni i drudzy nieraz zdolni są podpisać pakt z diabłem.
Comentários